25 stycznia 2013

Kilka stron szelmowskiej literatury....


szelmostwa

 

   Kiedyś słowa płynęły same. Wystarczyło zasiąść do klawiatury. Nie  wiem, skąd się brały, moje palce posłuszne mym myślom nadawały im wyraz. Potem przyszła rodzina, budowanie kolejnych domów, dziecko. I kolejne obowiązki.
Kiedyś książki czytały się same. Otwierałam okładkę, a mój wzrok podążał za literami bez większego wysiłku. Bez większego wysiłku zapamiętywałam rozdziały, co ciekawsze myśli, potrafłam wypowiedź odnaleźć w tekście. Potem przyszła koncentracja na obowiązkach, problemach. Czytałam, nie wiedząc co. Klasyki, ciężką literaturę, zastąpiła od przypadku do przypadku sięgana, literatura nie wymagająca skupienia. Prosta w formie i słowach, duże litery, mało kartek, bez obciążającego umysł przesłania.
Kiedyś myślałam. Każda książka pozostawiała swój ślad. Potrafiłam toczyć dysputy o filozofii, sztuce. Miałam wyrobione zdanie na większość tematów. Poruszałam się pewnie w gąszczu tytułów, autorów, bohaterów, stylów. Wędrowałam po osi czasu epok literackich, wskazując swych faworytów, a celnymi argumentami krytykując – moim zdaniem- pozycje nieciekawe.
A potem myśli przytłoczone stosem pieluch, chorób i zakatarzonych nocy dostały bardzo długi urlop.
Do niedawna.

Opinie o Llosie słyszałam różne. Poprzez skrajną krytykę do skrajnych zachwytów. Bałam się znowu spotkania z „ambitną” literaturą z tym dreszczykiem emocji, jakież to spotkanie po latach będzie. Nie mogłam się oprzeć wszędzie polecanej książce. Nie tyleż same opinie o niej, co jej wszechobecność, skłoniły mnie do zakupu. Przez kilka dni patrzyłyśmy na siebie z zaciekawieniem. Książka na półce i ja. W końcu doszłam do wniosku, że jestem gotowa. Sięgnęłam po „Szelmostwa...”

Pierwszy rozdział nie powala na kolana. Opowiadał temat tak znany i oklepany, że poczułam się wręcz rozczarowana. Przeistaczanie się młodzieńczej niewinności w dorosłą mądrość może budzić zachwyt jedynie u tychże nastolatków. Nie pomógł nawet fakt, że opowieść działa się na tle gorącego słońca, podsycającego żar płonący w młodych ludziach.

Lecz potem.... Mistrzowska zmiana, z jaką autor przeszedł od jednej epoki do drugiej, wzbudziła mój podziw. W oszczędnych, prostych słowach, maluje zmiany kulturalne i polityczne na świecie. Tworzy barwne postacie drugoplanowe, opowiada ich historie, które to determinują historię głównych bohaterów i odciskają duże piętno na ich życiu. Niegrzeczna dziewczynka lawiruje w tych burzliwych czasach jak kameleon, dostosowując się do sytuacji. Ricardito zaś stara się patrzeć na nią jak na barwnego motyla, nieuchwytnego, którego podziwiać może jedynie małymi zrywami czasu w swym monotonnym, niezmiennym świecie. Rutynę dni przerywa pojawianie się jej i znikanie. A każde pojawienie się wiąże się z przemianami społecznymi i kulturowymi. Za pierwszym razem rozpala w nim płomień spalający do cna duszę grzecznego chłopca. Ten płomień jest tak wielki, ze po jej zniknięciu pozostaje jedynie popiół. Bez żaru. Bez większych emocji, bez wzlotów i upadków, czyniących życie barwnym. Lecz każdy kolejny powrót niegrzecznej dziewczynki potrafi rozniecić iskrę, która płonie gdzieś pod warstwami przywdzianej maski. Oddanie, z jakim wybacza jej popełniane wciąż szelmostwa, wydaje się na pierwszy rzut oka naciągane, jednak w połowie książki zaczyna wzruszać czytelnika. Postać kobiety zaś nigdy nie pozostanie nam obojętna. Możemy ją podziwiać, zazdrościć, nienawidzić, czuć do niej sympatię i odrazę, jednak tak barwna postać, tak realna w swej ułomności, pragnieniach i namiętnościach nią targających, oddaniu i grze; pochłonie całą naszą uwagę, zacznie przyciągać odpychając jednocześnie, wtargnie w nasz świat poukładany, zacznie kokietować swym wyobrażeniem, zaproponuje romans ze swoim życiem, by podeptać nasze uczucia i rozwiać złudzenia. Po czym ponownie ujmuje za serce.

Obsesja. Czy to dobre słowo? Ricardito, pomimo poukładanego życia, miał jedną obsesję. Tak samo jak posiadała ją niegrzeczna dziewczynka. Tyle, że jego obsesją była ona, a jej – bogactwo, niezależność i władza.
Moją obsesją zaś stała się powieść.

W książce tej miłość odarta jest z romantyzmu. Sama dziewczynka, z szelmowskim błyskiem w oku, śmieje się z banałów wypowiadanych przez kochanka. Miłość jest przedstawiona jako instynkt, pierwotna potrzeba zespolenia dwóch ciał, najbardziej naturalna potrzeba człowieczeństwa. Siła niszcząca I budująca jednocześnie. Z każdego słowa, zdania, stronicy powieść epatuje erotyzmem. Każdy fragment książki ukazuje zamiłowanie autora do natury człowieka, do niewybielania naszych pragnień, czynów, fantazji, ekscesów.
Główni bohaterowie nie chcą dokonywać wielkich czynów, zmieniać świata. Chcą wieść pełne I szczęśliwe życie w spokojnym świecie. To lawina podjętych decyzji, zaistniałych wydarzeń wplątuje ich w bieg historii, na który nie pozostają obojętni.

Autor Szelmostw... w moim odczuciu jest mistrzem słowa. Nie wprowadza udziwnień, nie stosuje męczącego nic nie wnoszącego do powieści słowotoku, a jednocześnie, wciągając czytelnika w opowiadaną historię wymaga uwagi, skupienia, zamyślenia. Prowadzi żywą narrację, sporadycznie tylko przerywaną dialogami; lawiruje pomiędzy odczuciami bohaterów; bezproblemowo przeskakuje od jednego wydarzenia do drugiego, jednym zdaniem opisuje całe lata lub jeden rok zamyka w całym rozdziale. Buduje długie zdania, zmieniając w środku ich formę osobową, co dla niewprawnego czytelnika może być nieco zniechęcające I mało zrozumiałe. Na szczęście nie zdarza się to często, a mnie zmuszało tylko do skupienia, a nie mechanicznego czytania tekstu.

Polecam tę pozycję bez żadnych zastrzeżeń. Nie dlatego, że jest autorstwa noblisty, lecz dlatego, że przedstawia galerię żywych postaci, z ich namiętnościami, ułomnościami, słabościami I dążeniami. Tak bardzo nam bliskich. I tak bardzo prawdziwych.
 

1 komentarz:

Paulina K. pisze...

Z chęcią przeczytam:)